niedziela, 24 lutego 2013

sobota

Przeraźliwie zimny wiatr, niebo owinięte ciężarem zbyt ciemnych chmur. Kłębią się, jakby zaraz z hukiem miały spaść nam na głowę. Nie tyle roztrzaskać, co przygnieść. Stłumić. Zdusić. Stłamsić. 
Szybki pociąg, krótki spacer, kilka słów. Samolot. Wymarzony. Znów. Nagły zachwyt, który nigdy się nie zmienia. I już. Słońce, ponad chmurami słońce. Mrużę oczy i słyszę swój własny śmiech. Bo wiem.
Ponad pułapem moich chmur - gdzieś wyżej we mnie, mieszka Bóg. Boże, dobry Boże, daj mi ziemi Ciebie moimi chmurami nie zasłaniać. Daj!

Przeraźliwie zimny wiatr. Ziemia, skuta lodem, niczym najtwardsza ze skał. Młotem. Kilofem. Nic. Ktoś przypomina: rozpalcie ogień! Ogień, ciepło, topnieje lód. Pęka coś we mnie. Tam pod spodem jest ziemia, która gotowa jest aby wydać plon. Aby kwitnąć. 
Tam najgłębiej we mnie - mieszka Bóg. Boże, dobry Boże, daj mi ziemi moim lodem Ciebie nie zasłaniać. Daj!

Strach, paraliżujący strach. Pierwszy uśmiech i znika we mnie dawny lęk. Już nie boję się zaufać oczom, w których gości śmiech. Tam jest Bóg, mój Bóg. Kilka zdań, pierwszy żart, krewetki na whiskey i kilka kaw. Potem śnieg i śmiech. Niemożliwe, staje się możliwe. I nie tylko o samolot chodzi, choć też, powinnam nie zdążyć. Niemożliwe, staje się możliwe. Zaufałam znów. Jak dziecko. W tym dziecięctwie był nasz Bóg. Jest nasz Bóg. I nikt sobą w końcu Jego nie zasłaniał.

czwartek, 7 lutego 2013

już

Skuta lodem.
Bez ruchu.
Bez oddechu.
Ziemia.
Niby jest, a jednak nie..
Bezowocna.
Bez celu.
Bez oddechu.
Bez ruchu.
Skuta lodem.

Pierwszy ognik.
Za wcześnie.
Parzy.
Delikatniej.
Spokojnie.
Parzy.
Za wcześnie.
Pierwszy ognik.

Bez pośpiechu.
Spokojnie.
Pęka lód.
Topnieję.
Topnieję.
Od Twoich słów.
Topnieję.
Topnieję.
Pęka lód.
Spokojne.
Bez pośpiechu.

Pęka lód...
W końcu pęka lód...

Ziemia.
Ziemia zieleni się znów.
Zieleni się.
Tym razem...
Naprawdę.
Tak.