środa, 5 czerwca 2013

kitą w dół

W czwartek odpoczywałam. Tak zwyczajnie. Zapach kwitnącej akacji, zielona trawa pod stopami, promienie kapryśnego w tym roku słońca, śpiew ptaków i... wiewiórka. Ruda, szalona, śmigała po ogrodzeniu, rynnach i gałęziach... Rozpędzona, bawiła się tym swoim bieganiem, zaglądając to tu, to tam i nie ustawała w nowych pomysłach. Wpadła z rozpędu na gałęzie sosny i nagle... 2 susy za daleko. Wylądowała na młodziutkim pędzie, który wdzięcznie wygiął się pod ciężarem tego ruchliwego stworzonka, a wiewióra zawisła trzymając się przednimi łapkami. Zawisła i... zamarła. Wytrzymała cierpliwie, aż gałązka przestanie się huśtać. Nie wykonała ani jednego niepotrzebnego ruchu, trwała bujając się na małej gałązce. Kiedy w końcu drzewo przestało szaleńczo się ruszać, jednym sprawnym susem dostała się bliżej pnia, gdzie gałąź była dużo grubsza i dużo bardziej stabilna. Zamachała kitą i... dalej ruszyła do zabawy.

Patrzyłam na tą wiewiórę i pomyślałam sobie: jak byłoby dobrze mieć jej spokój i opanowanie. Kiedy nagle grunt zaczyna wirować pod stopami, kiedy już nic nie wydaje się pewne, poza kawałkiem gałązki - lichą nadzieją, której trzeba się chwycić i cierpliwie czekać. A potem znów postawić wszystko na jeden sus, znów jednym tchem wyznać: Jezu ufam Tobie. I stanąć pewnie. I zacząć codzienne zmaganie od nowa. Z przedziwnym zapałem. Nie ustając. Bo nie umiem już przestać. I nie chcę już przestać. Jeśli będzie trzeba obiec świat. Byle dać świadectwo o Tobie, mój Zbawicielu i Panie.